Witajcie. Nazywam się Zygmunt. Łabędzki Zygmunt. Chodzę do drugiej klasy gimnazjum w najbardziej niedorzecznym mieście na świecie. W Zwoleniu. Ludzie tutaj są do reszty zidiociali. Ani krzty pomyślunku, czy kreatywności. Po prostu debile. Nie jestem zbyt dobrym uczniem (nie przez swój słaby umysł, tylko przez idiotyczny program nauczania), ale mam bardzo ambitne hobby. Zbieram informacje, na temat tych człekokształtnych istot, z którymi zmuszony jestem przebywać na co dzień. Wszystko spisuję w moim Dzienniku Obserwatora. Popołudniami nie mam czasu na zabawę, naukę i inne bzdury. Wprowadzam zebrane dane do komputera, porządkuje je, sporządzam wykresy. To męcząca praca, ale jestem człowiekiem odpowiedzialnym i wszystko musi być na swoim miejscu. Jedynym wyjątkiem jest środa. W każdą środę udaję się na wywiad polowy.
Dziś jest środa. Właśnie siedzę na jakimś wyjątkowo niewygodnym konarze dębu i przyglądam się grupie męskich osobników na boisku. Wokół kręcą się osobniki żeńskie wyraźnie zachwycone i podekscytowane... Od lornetki powoli zaczynają boleć mnie ręce. Kiedy ktoś doceni moją ciężką pracę?
- Ej, Kaczucha!
- Gąska, uważaj!
Jeb.
Leżę na ziemi. Piłka spadła obok. Nie wiem co z moją lornetką. Idioci biegną w moją stronę wrzeszcząc i śmiejąc się.
- Może od dzisiaj powinniśmy mówić na ciebie Dzięcioł? Hahaha! - Tomisław pochyla się nade mną i podnosi piłkę. Odchodzą, a ja wstaję, mimo okropnego bólu i sprawdzam co z moją drogocenną lornetką. Moja... Moja lornetka...
- Zimmermann, ty brodziku intelektualny! Zniszczę cię! - krzyczałem resztką sił, napędzany bezgranicznym gniewem. Nikt nie ma prawa niszczyć mojej lornetki!